Jak to z weselem kurpiowskim bywało?
Współczesne wesela na Kurpiach nie są już w pełni zgodne z dawną tradycją. Najwięcej straciły w warstwie magicznej i różnorodności zabiegów obrzędowych. Do naszych czasów przetrwały zasadnicze części tego, niegdyś bardzo bogatego i rozbudowanego wydarzenia, w którym swoją rolę odgrywali niemal wszyscy mieszkańcy wsi. Jak wyglądało tradycyjne kurpiowskie wesele opowiedział nam Witold Kuczyński, kierownik Kurpiowskiego Zespołu Folklorystycznego „CARNIACY” z Czarni.
Wesela kurpiowskie w tradycyjnej formie odbywały się jeszcze przed II wojną światową i jakiś czas po niej. Potem, na skutek zmian politycznych i kulturowych, zaczęły się zmieniać i ubożeć w formie. – Jeszcze pod koniec lat sześćdziesiątych ubiegłego wieku, jako dziecko często uczestniczyłem w takich obrzędach wraz z rodzicami, później byłem też 8 razy starszym drużbą na takim tradycyjnym weselu – wspomina pan Witold.
Na początku młodzi spotykali się w ukryciu i tajemnicy, bo niegodnie było pokazywać się pannie sam na sam z kawalerem przed ślubem. Najważniejszym warunkiem ślubu i weseliska była zgoda rodziców, a ta nie zawsze była dawana. Gdy młodzi byli już pewni swego uczucia to informowali rodziców. Rodzice chłopaka i dziewczyny chcieli się dowiedzieć czy rodzina kandydata na współmałżonka jest odpowiednio majętna, czy ma dobrą opinię i czy „nie jest obmawiana we wsi”. Robili tzw. wypyty – Dzisiaj to jest łatwe. Jeden do drugiego zatelefonuje, czy pojedzie samochodem, porozmawiają i o wszystko się wypytają. Dawniej to jednak bywało inaczej, nie tak bardzo bezpośrednio. Potrzebna była cała seria zabiegów, aby całość wyglądała porządnie i dostojnie. Do wypytów potrzebny był Raj – mężczyzna z „dobrą gadaną”, który musiał się wszystkiego, co najważniejsze o danej rodzinie wywiedzieć. Jak już wszystko ustalił to wracał do rodziców pana młodego i zdawał relację ze swojej misji. Jeśli wynik wypytów był pozytywny to dochodziło do rajbów, czyli wizyty rodziców i kawalera u rodziców panny, gdzie przy stole ustalano dokładną wielkość posagu i szczegóły wesela. Rodzina kandydata znów wynajmowała Raja, aby w ich imieniu prowadził negocjacje – opowiadał pan Witold. A sprawa nie była taka prosta. Raj po przybyciu na miejsce nigdy nie mówił od razu, z jaką sprawą przybył. Wedle zwyczaju kurpiowskiego Raj zagadywał, że niby to konia chciał napoić, bo z daleka jedzie, a słyszał także, że tu gospodarze mają jałówkę zdatną (młodą krowę) na sprzedanie. Nieraz zaskoczeni gospodarze zaprzeczali, że żadnej krowy nie sprzedają. Dopiero w toku dalszej rozmowy Raj wyjawiał, że o taką „jałówkę na dwóch nogach” chodzi. I wtedy rodzice, jeśli mieli więcej niż jedną córkę, to najpierw przedstawiali tę najstarszą, a potem następne w kolejności. Raj musiał „wybrzydzać” – szukać wymyślonych wad, aż pojawiła się ta, o której kawaler mu opowiadał.
Gdy Raj wybadał, że rodzice zgodzą się na wydanie młodszej córki za mąż, mimo że starsza zostaje w domu, to przechodził w imieniu kawalera i jego rodziców do pierwszych „negocjacji” dotyczących wielkości posagu, potem o ilości zaproszonych gości i udziału stron w kosztach wesela. A to mogło trwać nawet trzy dni: pierwszy u pana młodego, drugi u panny młodej, a trzeci to tzw. przenosiny. – Ojciec wspominał, że kiedyś to było trzy dni wesela, a drugie trzy dni synu, to się głowę w serwatce moczyło – mówił Witold Kuczyński.
Jak już się „zrajono” to ogłaszano zaręczyny. Dawano na zapowiedzi do kościoła na trzy niedziele przed weselem. I obowiązkowo była muzyka zaręczynowa, czyli zabawa dla młodych ze wsi. Panna młoda wraz ze starszą drużbą chodziła po wiosce i zapraszała młodzież na tę zabawę. Pan młody również w towarzystwie starszego drużby chodził i organizował muzykę.
Gdy nadszedł czas zaślubin, to pierwszy dzień wesela zaczynał się u pana młodego. Była i gościna, i muzyka oraz najważniejsze na drugi dzień: wyjazd po pannę młodą. Przyjechał do panny cały orszak weselny od pana młodego, ale łatwo na podwórko nie wjechał, bo wedle zwyczaju trzeba było wiele się „artystycznie i humorystycznie natrudzić”, aby ich za bramę wpuszczono. Był to zwyczaj prześpiewywania przy bramie. Była to swoista walka na słowa i przyśpiewki. Z jednej strony śpiewali goście panny młodej, a z drugiej weselnicy pana młodego. I trzeba było na bieżąco wymyślać i wyśpiewywać takie złośliwości pod adresem drugiej strony, aby tamci nie mogli łatwo się odciąć. Bywało, że docinki były bardzo dosadne, a nawet obraźliwe, lecz na weselu nie można było się o nic gniewać. Wygrywali ci, którzy skutecznie „zabili ćwieka” adwersarzom. Przegrywała strona pana młodego, co zresztą było wcześniej umówione, i jako pokonany musiał dać wykup, aby go do panny jednak wpuszczono. Wykupem mogła być bańka z wódką, a dawniej beczka kozicowego piwa, bo w 1856 roku na misjach w Kadzidle, za namową biskupa, Kurpie wyrzekli się alkoholu do końca świata w pokucie za grzech pijaństwa. Jednak w okresie międzywojennym ta obietnica zaczęła wymierać wraz z pokoleniem, które przysięgało, gdyż młodsi nie czuli się nią związani. Jednak, jak wspominał ojciec pana Witolda, przed wojną mało było wesel, gdzie podawano wódkę, a takie gdzie poszło litr na całą imprezę, to było „dobre” wesele.
Po wjeździe pana młodego z weselnikami śpiewano Pochwalonkę – pieśń, przy której młodzieniec klękał przed rodzicami wybranki. Następnie panna młoda w towarzystwie starszej druhny zapraszała gości do środka, do chałupy. A wejście następowało przy akompaniamencie marsza kurpiowskiego. Był to moment, kiedy zarówno młodzi, jak i ich rodzice witali się wzajemnie i ściskali serdecznie, goście zaś otoczywszy ich kołem śpiewali radosne pieśni, tak na pojednanie za sprzeczki przy bramie. Były i tańce, i muzyka, ale także pieśni pochwalne na cześć młodych oraz „śpiewne przeprosiny” za wcześniejsze uszczypliwości przy bramie. I tu przychodził czas na tzw. rozpleciny, czyli pierwsze publiczne rozplatanie warkocza przyszłej żony. Panna młoda przy dźwiękach odpowiednich pieśni siadała na białej chuście rozpostartej na dzieży, która symbolizowała jej czystość. „Kto chce warkoczyki pogłaskać, musi talarkami trzaskać” śpiewali weselnicy, a młodzieńcy, którzy chcieli popisać się przed panią młodą i zebranymi oraz dostąpić zaszczytu rozplątywania warkocza musieli wrzucić jakiś grosz czepiarce, do koszyka. Opłata dawała możliwość zatańczenia i pokazania swoich możliwości i na koniec dotknięcia włosów panny młodej. Nad całością rozplecin czuwała starsza druhna, aby któryś młodzian nie rozplatał za dużo. Na koniec przystępował starszy drużba i on dopiero warkocz do końca rozplatał i wyjąwszy z niego białą wstążkę unosił do góry. Na ten znak młodzieńcy trzymając się za ręce ruszali do radosnego tańca w korowodzie.
Po rozplecinach na środek izby wnoszono stół przykryty białym obrusem, na którym stała pasyjka (krzyż), dwa lichtarze ze świecami, kropidło i talerzyk ze świeconą wodą. Tak rozpoczynały się wyprowadziny. Przy pieśni „Grajo gracyki” do stołu podchodził Raj, prowadząc pannę młodą z jednej strony oraz pan młody, z drugiej. To chwila Raja, który wygłaszał „przemowę weselną” – mowę pochwalną na cześć młodej pary w słowach bogatych i rymowanych, a każdą część oracji kapela oddzielała marszem weselnym. Były to również swoistego rodzaju przeprosiny w imieniu panny młodej za jej dotychczasowe przykre słowa i postępki skierowane do rodziców i całej rodziny oraz do kawalerów i panien. Na koniec przemowy brzmi pieśń „Serdeczna Matko”, przy której rodzice państwa młodych ich błogosławią, kropią wodą świeconą i żegnają. Na koniec wyprowadzin Raj zaprasza wszystkich do kościoła na zaślubiny – „a tera wybzierajwa sia do kościoła cam kto moze, cy psiechoto, cy konno, byle by to było Panu Bogu skłonno, zyjta z Bogam!”. Orszak weselny wychodził z domu śpiewając „Siadaj Maryś na wóz”. W drodze do kościoła oczywiście na wozach grano i śpiewano.
Po ślubie wracano do domu panny młodej, gdzie rodzice witali nowożeńców chlebem i solą do ucałowania. Obecnie jest też zwyczaj częstowania kieliszkami wódki, które po opróżnieniu młodzi rozbijają na szczęście rzucając za siebie. Tradycyjnie nie brakowało chóralnego śpiewu „gorzko, gorzko”. Potem następowała zabawa, tańce i biesiada. Najczęściej o północy odbywał się najbardziej magiczny obrzęd całego wesela kurpiowskiego – oczepiny. Wtedy czepiarka swoimi potrójnymi wezwaniami nakłaniała gości weselnych do konkretnych zachowań, śpiewów i zabaw. To w tym czasie, „na skutek” magicznych rytuałów, panna młoda przeistaczała się w kobietę. W całej ceremonii brały udział także inne młode dziewczęta nadając jej uroku, splendoru i ważności. Nieodzownym elementem oczepin było także zbieranie datków dla państwa młodych. Tu znowu była rola czepiarki, starszych kobiet i druhen, aby składną, zabawną i wymyśloną na podorędziu pieśnią, skłonić gości weselnych do szczodrych darów, przy czym dla każdego gościa wywołanego do wykupu była śpiewana osobista, wychwalająca go zwrotka pieśni.
Kiedyś był także zwyczaj wykradania panny młodej i świeży mąż musiał ją „wykupywać”. Co stanowiło kolejną okazję do wspaniałej zabawy w negocjacje i humorystyczne zachowania ku radości weselników, tu w rolę Kupca wcielał się Raj lub jeden z drużbów: wprowadzano nawet konia lub inne zwierzęta gospodarskie, jako zapłatę za porwaną. A wszystko działo się w rytm muzyki i okolicznościowych przyśpiewek. Zabawa weselna trwała do białego rana.
Nad ranem odbywał się tzw. goniony. W tej zabawie brały udział pary młodych drużbów. Zadaniem młodzieńców było takie zaimponowanie dziewczynie swoim tańcem, sprytem i szybkością, aby ta oddała mu swoją chusteczkę kładąc ją pod kapelusz leżący na stole i pozwoliła się złapać podczas gonitwy wokół niego. Trudność polegała także na tym, że dłuższe boki prostokątnego stołu były „strefą panny” gdzie młodzieniec nie mógł jej dotknąć. Pochwycić dziewczynę mógł tylko na krótszych bokach. Po szczęśliwej gonitwie każda para kończyła swój „występ” kilkoma tanecznymi obrotami.
Na trzeci dzień, gdy młodzi nieco odsapnęli, następowały przenosiny, czyli przejazd wozami z panną młodą do pana młodego. Tradycja wymagała, aby młoda żona „przypodobała się” i dobrze wypadła w oczach rodziców swego męża. W tym celu przed wejściem do domu dawano jej miotłę, aby drogę posprzątała i pokazała, czy jest gospodarna i pracowita czy leniwa i flejtuch. Do tradycji przenosin należało także wynoszenie z domu rodziców panny młodej różnych dóbr jak drobnego wyposażenia, obrazów, pościeli czy obrusów, misek, sztućców, itp, jako dodatkowego wiana. I tak bawiono się, tańczono i goszczono ostatniego dnia wesela. – Ech, kiedyś to były wesela… – wspomina pan Witold – były i ucieszne, i rzewne, i dostojne, i magiczne, ale też wesołe i swawolne…. Łociec ni mozili: synu jekby nie muzyka łu Wejdziakowej Maryny na weselu,…. to i ciebzie na śwecie by nie było…. – ze śmiechem kończy swą opowieść Witold Kuczyński.
Opowiedział: Witold Kuczyński, kierownik Kurpiowskiego Zespołu Folklorystycznego „CARNIACY” z Czarni
Oprac. Rafał Karpiński
Fot. Rafał Karpiński