Żyję nad Wisłą od czterech dekad i odkrywam coraz szersze kręgi kultury ludowej. Najdłużej obcuję z językiem, nośnikiem niematerialnego dziedzictwa, od którego otrzymałem niedawno „zaproszenie” do „salonu polszczyzny”. Przy jednym stoliku rozmawiały:  Jej Wysokość „Dykcja” i książę „Akcent”. Blisko szacownego towarzystwa był drugi stolik – cudzoziemski. Meksykanin, Szkot, Nigeryjka i Japonka siedzieli w ciszy. Od czasu do czasu, pojawiał się uśmiech na twarzach obcokrajowców; zachwycali się niemal jednocześnie uroczą konwersacją swojego sąsiedztwa. Czwórka studentów uwielbiała przychodzić do „salonu” z powodu darmowej lekcji polskiego. Mieli okazję posłuchać czystej wymowy polskich słów, przy których łamali sobie język.

W samym centrum Pekinu znajduje się Zakazane Miasto – dawny pałac cesarski – dostępne kiedyś jedynie dla wąskiej grupy ludzi. O tym, co kryło się za murami Zakazanego Miasta, nie wiedział prawie nikt. Język polski przypomina mi czasem właśnie takie miejsce. Mowa Reja ma swój Zakazany Park. Taki swoisty ogród spacerowy, urokliwa przestrzeń zieleni i kwiatów z ławkami – słownikami. Specjalny teren rekreacyjny dla słów o „ciężkiej” fonetyce. Miejsce dla trudnych słów, które tak stresują obcokrajowca. Radzę sobie całkiem dobrze z pisownią. Znam wielu absolwentów polskich uczelni z Azji, Afryki, Ameryki i innych krajów europejskich, którzy znając nawet ortografię niektórych słów, nie wymówią ich. Nie wykrzyczą.

Lista takich słów jest długa: żółć, źdźbło, trzcina, Pszczyna, Szczebrzeszyn, Szczecin, chrząszcz, szczypczyki, ślusarz … Nawet słodki wyraz „szczęście” jest trudny! Te szumiące głoski są niebywale trudne do wymówienia dla obcokrajowca, szczególnie następujące po sobie „sz” i „cz”. Podobne słowa spacerują, bawią się w Zakazanym Parku. To ten znamienny językowy ból cudzoziemca przebywającego w Polsce. Gość w dom, Bóg w dom. Oj, polski język nie trzyma się tej cudownej zasady. Nie dopuszcza obcoplemieńca do wymówienia niektórych słów.

Język zajmuje niezwykłe miejsce w kulturze. Ta ostatnia nie ogranicza się jedynie do mowy. Na szczęście! Pracuję w Instytucie, który dba między innymi o popularyzowanie i poszerzanie wiedzy na temat kultury mieszkańców  obszarów wiejskich, słowem o tożsamość narodową. Ostatnio dostałem ważne zadanie, polegające na przeprowadzeniu wywiadów o strojach górali i ich znaczeniu dla kapel i zespołów. Fascynujący i dość skomplikowany temat dla kogoś takiego, jak ja, pochodzącego z Senegalu — kraju płaskiego jak niziny Polski środkowej. Zacząłem czytać o góralszczyźnie. Ta lektura rozświetliła mi takie pojęcia, jak: Karpaty, Bieszczady, Tatry, rozległe Beskidy i Sudety. Dowiedziałem się o tym, że są górale ruscy, zwani ukraińskimi i górale polscy. Ci ostatni podzieleni jeszcze na śląskich, czadeckich i małopolskich. Uff! Inspirujące to wszystko.

Podczas poszukiwań informacji o tradycyjnym stroju góralskim, zaintrygował mnie jeden szczegół męskiego ubioru. Skórzany pas, czyli trzos. Chronił właściciela przed chłodem, zabezpieczał brzuch przed urazami podczas wykonywania ciężkich prac polowych, np. zrywki drzewa, wyrębu lasu. Wobec tego pas opinał ciało od bioder aż po piersi. Był uszyty z dwóch warstw skóry, pomiędzy które wsuwano kieszonki, zapinany na mosiężne klamry (od trzech do pięciu). Pas służył także do przechowywania dokumentów i pieniędzy. Był portfelem, ale nie tylko. U górali podhalańskich, kapciuch z tabaką, fajeczkę, krzesiwo, chustkę chowano w podwójnych pasach. Na wiszącym u pasa łańcuszku przyczepiano nóż albo przetyczkę do fajki. Małopolskie trzosy często lakierowano, a bardziej paradne i reprezentacyjne, obficie obijano błyszczącymi gwoździkami.

Noszony był głównie przez baców (stąd nazwa pas bacowski), a młodzi mężczyźni nakładali go w celach paradnych. Baca miał poważanie wśród okolicznej ludności, bo był tym, który organizował wypas owiec w polskich Karpatach. Zazwyczaj nie był biednym gospodarzem, skoro musiał swoim majątkiem gwarantować zobowiązania wobec właścicieli owiec.

Gdy oglądałem występ kapeli góralskiej, pas kojarzył mi się ze zwykłym dodatkiem estetycznym do stroju, a nie z  elementem ubioru potrzebnym do wykonywania ciężkich prac polowych. Co ciekawe, niektóre pasy dla baców wykonywali tacy szewcy, którzy umieli nadać im magiczną moc. Zaszywali na przykład w pasie karteczkę z zapisanym fragmentem Ewangelii św. Jana wraz ze świerkową (a jeszcze lepiej cisową) drzazgą, a nawet z okruchami hostii.
Nie tylko skórzany pospolity pas, lecz ochrona, nadzieja i miejsce na portfel. Z tym mi się teraz kojarzy pas bacowski na biodrach górala muzykanta. Zrozumiałem. W dawnych czasach służył jako sakiewka, świadczył o zamożności, dodawał prestiżu, ale również był rodzajem pancerza chroniącego.

Skórzana ozdoba góralskiego stroju, to jedynie pretekst do refleksji o kulturze wybranego miejsca. Polska kultura to tysiące szczegółów. Wierzę, że cudzoziemiec może zanurzyć się w polszczyznę, usiąść odważnie na trawniku Zakazanego Parku,  patrzeć głęboko w oczy Jej Wysokości „Dykcji” i śmiało ćwiczyć trudne zgłoski, bowiem polska obyczajowość jest otwarta i całkiem uprzejma.

Mamadou Diouf
Fot. Archiwum NIKiDW

Mamadou Diouf, pochodzi z Senegalu, mieszka w Polsce od 38 lat i jest pracownikiem Narodowego Instytutu Kultury i Dziedzictwa Wsi. Weterynarz, muzyk, animator kultury i dziennikarz radiowy. Występował z zespołami Voo Voo i Habakuk, Orkiestrą Kiniora oraz Anną Marią Jopek i Karoliną Cichą. Obecnie występuje w zespole „Mamadou Sama Yoon”. Założyciel Fundacji „Afryka Inaczej”, laureat Stołka Roku Gazety Wyborczej, prowadzi swój blog na portalu Afryka.org